Uwielbiam z nią rozmawiać. M. to jedna z tych osób, z którymi wprawdzie rzadko się widuję, ale wiem, że w każdej chwili mogę zadzwonić i poprosić o spotkanie. Jest szczera, wrażliwa i nie ukrywa swoich ambicji. Dlatego ta relacja jest dla mnie wyjątkowa. Nasze rozmowy, nawet te dotyczące najbardziej błahych spraw, zawsze pozostawiają po sobie coś więcej, zmuszają do zastanowienia, spojrzenia na siebie z perspektywy. Ma wiele rzeczy, których jej zazdroszczę. A ona wielu rzeczy zazdrości mi. Obie od lat krok po kroku zdobywamy wszystko, o czym marzyłyśmy. Ale stale czegoś nam brakuje.
Mała kawiarnia na Sadybie. Zamawiamy kawę i ciastko. To zabawne, ale natychmiast przypominam sobie, że gdy zaczęłyśmy się spotykać kilka lat temu, byłyśmy biednymi studentkami i w takiej sytuacji nawet nie pomyślałybyśmy o ciastku. Budżet przewidywał maksymalnie średnią kawę latte i tyle.
Oprócz tego i lepszych ciuchów, niewiele się w nas zmieniło.
Najpierw dzielimy się wszystkim, co dobre, co się udało, co jest na najlepszej drodze, jak się układa w związku. Potem opowiadamy o kłopotach, o tym, jak trudno znaleźć przyjaciółkę, że to smutne, że toksyczna zazdrość niszczy nawet najlepsze relacje. Że kiedy odnosisz nawet najmniejszy sukces, możesz się pożegnać z życzliwością. O tym, że mamy wszystko, o czym marzyłyśmy 5 lat temu, a mimo to ciągle czegoś nam brakuje. Zazdrościmy sobie nawzajem, choć żadna z nas nie może przecież wejść w skórę tej drugiej.
Deficyt wyrozumiałości wobec siebie
Nie wiem, dlaczego tak trudno cieszyć się tym, co mamy. Czemu z trudem przychodzi mi docenianie siebie? Przecież dałam sobie radę.
Przyjechałam do Warszawy kilka lat temu bez znajomości, doświadczenia, z kompleksami. Zamieszkałam w małym pokoiku na Okęciu, pracowałam nocami w hostelu jako recepcjonistka, żeby opłacić studia. Wtedy ze wszystkich sił walczyłam o każdy dzień, śmiałam się bez przerwy i marzyłam o tym, co mam teraz: dobrej pracy, która będzie pasją, doświadczeniu, kontaktach, możliwości pisania, ukochanym mężczyźnie, pięknym mieszkaniu. I o tym, żeby do kawy zamówić sobie wszystko, na co mam ochotę. Dziś nawet nie muszę się nad tym zastanawiać. A mimo to często łapię się na tym, że mam niedosyt. Chcę więcej.
Wybrać to znaczy zrezygnować z innych opcji
Wiem, że to kwestia nastawienia i pokory wobec świata. Że apetyt rośnie w miarę jedzenia i że to ludzkie: zastanawiać się, co by było gdybym jednak wybrała inną drogę. Czy byłabym teraz dalej? Czy zarabiałabym więcej? Czy byłabym szczęśliwsza? Wiem też, że to jest właśnie najtrudniejsze w podejmowaniu decyzji: rezygnacja ze wszystkich innych opcji. Przez całe życie zastanawiasz się, czy wybrałeś dobrze. Dobrą branżę, dobrego partnera, dobre miejsce do życia.
W dzisiejszym świecie możesz być każdym i robić wszystko. To zawsze kosztuje bardzo dużo pracy, ale najtrudniejsze jest tak naprawdę podjęcie decyzji. Albo wybierasz aktorstwo albo dziennikarstwo, albo PR, albo motion design, grafikę, albo prawo, albo otwierasz stragan z pamiątkami. Musisz wybrać, bo jeśli chcesz mieć wszystko naraz – w niczym nigdy nie będziesz dostatecznie dobry. Całe życie to bardzo mało czasu, żeby spełnić wszystkie marzenia, więc musisz wybrać mądrze.
Ja nie zawsze podejmowałam słuszne decyzje. Wahałam się, rzucałam studia i na nie wracałam, parałam się różnymi zajęciami, często zmieniałam pracę. Ale to było konieczne. Bo nawet jeśli jeszcze do końca nie wiem, czego chcę od życia, z całą pewnością wiem, czego nie chcę. A to już bardzo dużo.
Po latach prób nauczyłam się, że podejmując różne wybory, muszę mieć pełną świadomość tego, że określone decyzje pociągają za sobą rezygnację z innych planów. Jeśli chcę być najlepsza na świecie w marketingu, nie mogę być równocześnie najlepszą na świecie baletnicą. To nie wyjdzie. Trzeba podjąć decyzję. Na tym prawdopodobnie polega dojrzałość: na podejmowaniu decyzji i nie oglądania się przez ramię. Ciągle się tego uczę.
Lekcja dobrych myśli
Myślę, że to problem całego naszego pokolenia. Że nadmiar namieszał nam w głowach. Zbyt wiele informacji, zbyt wiele możliwości, zbyt wiele decyzji do podjęcia w zbyt młodym wieku. Dlatego jedną z największych wartości spotkań moich i M. jest ten element dzielenia się wątpliwościami i doceniania nawzajem swoich osiągnięć. Upewnianie siebie nawzajem, że wszystko jest w porządku. Że Twoje talenty są wystarczające, są piękne, są ważne. Że nie musisz mieć świetnie prosperującego startupu, żeby czuć się spełniona. Że nie musisz władać biegle sześcioma językami obcymi. Że nie możesz stale biec z wywieszonym jęzorem. Że każdy ma swoje tempo i swoją drogę. Że wszystko jest w porządku i nie możemy dać się zwariować.
Przytulamy się długo na pożegnanie i wracamy do swoich domów. Na każdą z nas czeka w nim fantastyczny, ukochany facet. I tak, pewnie jeszcze długo nie przestaniemy się wahać, a nasze wielkie ambicje jeszcze nie raz nie pozwolą nam zasnąć. Ale przecież tak naprawdę wszystko jest w porządku. Mam pracę, dom, dwie ręce, dwie nogi i jestem szaleńczo zakochana w mężczyźnie, który właśnie robi mi naleśniki. Nic nie trzeba zmieniać, za niczym nie trzeba gonić. Wszystkie marzenia spełnię w swoim tempie. Wszystko jest w porządku.
5 komentarzy
Ja się nie zastanawiam, czy wybrałam dobrze. Ja to wiem. Nawet jeśli po jakimś czasie okazuje się, że jednak wcale nie (to akurat się sprawdza np. przy związkach, które w końcu nie wychodzą), staram się nie rozpamiętywać, nie gdybać, nie żałować, tylko wyciągać lekcje. Choć ciągle walczę z własnym perfekcjonizmem (straszna choroba, niszczy zdrowie nie tylko psychiczne), już dawno nauczyłam się cieszyć życiem, doceniać drobnostki i to jest mój sposób na permanentne szczęście. Jasne, że chcę więcej, przede wszystkim w aspekcie zawodowym, ale ambicje to nic złego, wręcz przeciwnie, napędza mnie to do działania. I nie zgodzę się, że trzeba wybrać jedną drogę – ja uwielbiam gotować i pisać, i realizuję się zawodowo w obu pasjach, i nie wyobrażam sobie, żebym miała cokolwiek zmieniać w tym temacie :)
PS. Mimo tego, że z wieloma aspektami wpisu się nie zgadzam, bardzo mi się podoba ten post, daje do myślenia i mimo wszystko ma pozytywny przekaz (tak go przynajmniej odbieram) :)
brawo! Bardzo Cię podziwiam za takie podejście.. :) Mnie jeszcze nie zawsze się udaje nie rozpamiętywać i po prostu iść do przodu.. :) Co do łączenia pasji: jasne, ja też łączę kilka, ale w tekście chodziło mi raczej o sytuacje, kiedy już naprawdę nie da się ich połączyć albo nie ma na to czasu i jednak trzeba coś wybrać. Z wyborem, kiedy bierze się pod uwagę sporo opcji, zawsze jest u mnie problem. Pozdrowienia! :) Dzięki za wiadomość.
Gdyby nie ten rosnący apetyt, łatwo byłoby nam stanąć w miejscu, nie podejmować nowych decyzji, nie mieć odwagi na zaczynanie czegoś nowego. Więc to może nie aż takie strasznie i nie aż takie złe? ;)
Jasne, masz rację! Kłopot zaczyna się dopiero wtedy, kiedy ambicja odbiera nam radość z tego, co osiągamy na poszczególnych etapach… I kiedy się biegnie tylko dla samego biegu.
Gdy zobaczyłam tytuł tekstu, zamarłam. Trafiłam tu w idealnym momencie mojego życia. Stoję teraz przed największym wyborem, jaki musiał kiedykolwiek podjąć. Mam zdecydować się na kierunek studiów. Może to jeszcze nie koniec świata, ale czuję się rozdarta pomiędzy własnymi pragnieniami, rozsądkiem, a głosem rodziny. Chcę wybrać najlepszą opcję, ale mam mętlik w głowie. Piszesz, że „jeśli chcesz mieć wszystko naraz – w niczym nigdy nie będziesz dostatecznie dobry” to dla mnie naprawdę trudne słowa, bo widziałam nadzieję w wielozadaniowości. Chyba naiwnie wierzyłam, że jestem w stanie połączyć wszystkie koncepcje, to dawało mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Ale wiem, że masz rację. Nie da się uciec przed wybieraniem, bo prędzej czy później i tak będę musiała z czegoś zrezygnować. Dziękuję Ci za ten tekst, bo niezależnie od tego czy pójdę za głosem serca czy rozumu, postaram się nie oglądać za siebie.